To się stało 11 lat temu, gdy właściciel kantoru wracał z pracy. O morderstwo oskarżono jego żonę. Dostała wyrok śmierci. Wydał go tabloid. Prezentujemy fragmenty książki „Tabloid. Śmierć w tytule” Piotra Głuchowskiego i Marcina Kowalskiego.
„Następne uderzenie odrywa mu czaszkę od kręgosłupa”
„3 listopada po godzinie osiemnastej jest już noc, a on stoi w ciemnym kącie podjazdu tyłem do otwartego podwójnego garażu. Za plecami we wnętrzu – szary volkswagen. Przed nim srebrna mazda, której nie zdążył jeszcze ubrudzić po ostatniej wizycie w myjni. Przed chwilą z niej wysiadł.
Najniższy z trójki napastników, ten w kominiarce, stanął pomiędzy autem a ścieżką, która prowadzi do drzwi wejściowych rozłożystej willi. Głupio tak dać się zaskoczyć pięć metrów od własnego domu, w którym czeka na niego „Kleopatra”. Ale jeszcze nie przychodzi mu do głowy, że wszystko stracone. Chcą kasy? OK, można pogadać. Oni jednak nie będą rozmawiać.
Dwaj więksi zachodzą go z prawej. Grubszy z tej dwójki wali kijem bejsbolowym prosto w skroń. Mężczyzna w skórze, choć oszołomiony, wyciąga lewą rękę, by zasłonić twarz przed następnym ciosem. Z prawej dłoni wypadają mu klucze od auta, z kieszeni kurtki – ciemne okulary. Drugie uderzenie. Znowu w czaszkę. Krew zalewa mu oczy, lecz nie upada. I nie cofa się w głąb garażu. Jeśli go tam zapędzą – nie ma szans.
Pięć metrów i będzie w swoim domu. Dwadzieścia metrów i dotrze do drzwi brata. Silny chłop. Pomoże. Wystarczy krzyknąć. Ale on nie jest w stanie krzyczeć. Nie może nawet nabrać tchu. Półprzytomny próbuje uchylić się od kolejnego uderzenia. Trzeci cios tylko muska mu ucho i trafia od góry w prawe ramię. Kolejne uderzenie – poprawka – spada na czoło i nos.
Gwałtowny skok ciśnienia, wyrzut adrenaliny. Pękła czaszka, ale on wciąż jest przytomny. Robi jeszcze pół kroku w stronę drzwi. Kopniak w brzuch przełamuje go wpół. Nie czuje nóg, nie czuje rąk, nie czuje już nawet bólu. Nie widzi niczego prócz rozszerzającej się i kurczącej ciemności. W uszach przeciągły i nierówny dźwięk jak pulsująca syrena. W nozdrzach i w ustach krew. Góra i dół powoli, lecz nieuchronnie zamieniają się ze sobą miejscami. Wie już tylko jedno: jeśli straci równowagę i upadnie, zatłuką go na śmierć. Ale długo już nie ustoi. Nie zdoła dopaść drzwi. Ani nacisnąć dzwonka.
Usiłuje jeszcze się wyprostować i nabrać powietrza, by krzyknąć. Tyle że to, co wciąga w głąb gardła, to nie powietrze, lecz krew. Czas stoi w miejscu, nie ma dołu ani góry, a mózg – jak wirujący bąk – wyrzuca pod powieki kolejne obrazy. Następne – najgorsze – uderzenie w głowę, potwornie silne i zadane od tyłu, prawie odrywa mu czaszkę od kręgosłupa. Krew wpływa między zwoje mózgowe, kolana zginają się same. Odruchowo sięga przed siebie. Chwyta coś, ciągnie. W zaciśniętej dłoni ma teraz kominiarkę niskiego bandziora. Być może jest jeszcze w stanie spojrzeć mu w oczy. Być może go poznaje. Morderca ma tego świadomość. Dlatego wyciąga pistolet z nakręconym na lufę tłumikiem”.
„Dzióbku, kup sobie coś do ubrania”
„Dziesięć godzin wcześniej, tuż po ósmej rano, Krzysztof i Barbara poszli do wydziału lokalowego buskiego magistratu, by zameldować „Kleopatrę” na Korczaka. Seksowna brunetka miała wrażenie, że urzędniczka o suchej cerze przygląda jej się znacząco w trakcie dopełniania formalności, ale może to był efekt przewrażliwienia. Wiedziała przecież, co o niej mówią za plecami: schwytała faceta z majątkiem, dorwała się do dolarów i tak dalej.
– Chrzanić to! – powtórzyła sobie po raz setny.
Od dziesiątej rano Mrugała i „Kleopatra” pracowali razem w kantorze. Skupowali i sprzedawali złoto, dewizy, rozliczali nieformalne pożyczki. Ruch był niewielki, więc po czternastej „Kleopatra” wyszła z „Lotosa”. Krzysztof dał jej zwitek stuzłotówek ze słowami: „Dzióbku, kup sobie coś do ubrania”, więc udała się do butiku odzieżowego i wybrała czarny aksamitny komplet – spodnie z marynarką.
O wpół do trzeciej była już w domu pod wieżą. Witający ją Petrus zamachał ogonkiem na powitanie. Cieszył się. Piotrek, spokojny i grzeczny, odrabiał już lekcje w swoim pokoju na piętrze, które kiedyś należało do Anety i Bożeny. Barbara jeszcze raz przymierzyła nowe ciuchy, potem zdjęła je i – już w domowym okryciu – wzięła się do gotowania obiadu. Po piątej tak lubiany przez Krzysztofa stek wołowy był usmażony, gotów do odgrzania i podania, gdy tylko ten wróci z pracy. Nowa pani domu przeszła z kuchni do pomieszczania gospodarczego. Rozłożyła deskę, zaczęła prasować stertę ubrań.
Piętnaście minut przed godziną osiemnastą. Krzysztof zapakował pieniądze i złoto do dużej skórzanej torby z uszami, po czym zamknął kantor. Miał na sobie dżinsy, sweter i skórzaną kurtkę. Na ręce – złoty zegarek, na szyi – łańcuszek z krzyżykiem. Wyszedł z ciepłego pomieszczenia na chłód i wiatr. Przekroczył na ukos ukryty w podwórzu parking. Jego przejście od podniszczonych drzwi do zaparkowanej osiem metrów dalej mazdy zarejestrowała kamera monitoringu. Przez chwilę – trzy, może cztery minuty – kantorowiec rozmawiał jeszcze z kierowniczką domu handlowego. Potem pożegnał się z nią grzecznym ukłonem, usiadł za kierownicą, przekręcił klucz w stacyjce i ruszył tą samą trasą co zwykle: wąską jednokierunkową ulicą Pocztową obok zamykanego właśnie saloniku optycznego i jeszcze czynnego sklepu komputerowego z kafejką internetową Abak. W kafejce dwaj mężczyźni sprawdzali właśnie ceny towarów na Allegro – ale tylko jeden z nich był zalogowany.
To okaże się ważne”.
„Czemu nie zatrąbił? Czemu wyszedł w ciemność przed garażem?”
Wysiada z auta. Uchylna brama podwójnego garażu, w którym stoi jego drugi samochód – volkswagen passat – ma mechanizm na pilota, nie trzeba więc wychodzić z wozu i otwierać jej ręcznie. A jednak to robi. Pochyla się, aby sięgnąć do uchwytu, po czym otwiera garaż w prawie całkowitej ciemności. Umieszczony nad wjazdem halogen z automatycznym czujnikiem ruchu nie działa. Światło z okien willi także nie dociera w ten kąt podwórza. Nikłe odblaski z domu sąsiadów tłumią gęste, zielone przez cały rok iglaki.
To z powodu tych ciemności kamera wisząca dwadzieścia pięć metrów dalej – na budynku podstawówki numer dwa – niczego wyraźnego nie zarejestruje.
Komisarz Haliński, maratończyk z Kielc, będzie się wiele razy wpatrywał w ciemny obraz z monitoringu i jeszcze ciemniejsze ruchome plamy w jego rogu; plamy, które mogą, ale nie muszą, być biegnącymi postaciami. Będzie się także zastanawiał: czemu czterdziestopięcioletni Mrugała, mężczyzna po przejściach, człowiek mający wielu wrogów i od ponad dekady robiący w ryzykownym biznesie, nie zamknął za sobą bramy od ulicy? Czemu nie zatrąbił, dając domownikom znać o swym przyjeździe? Czemu wyszedł w ciemność przed garażem? Czemu nie zadbał o halogen? Dlaczego zachował się tak nieroztropnie?
On, który był już raz wywieziony do lasu, któremu od tygodni grożono, który sam groził śmiercią byłej żonie, który musiał słyszeć o wcześniejszych napadach na kantorowców.
Może nie zastanawiał się nad tym wszystkim, bo był po prostu – jakież to banalne – zakochany na zabój?”.
„Nikt się nie zgłasza”
„Po morderstwie Krzysztofa Mrugały komendant wojewódzki policji w Kielcach wspomagany przez buski magistrat ogłasza pięć tysięcy złotych nagrody za pomoc w schwytaniu sprawców.
„Prosimy o kontakt wszystkie osoby, które 3 listopada od godz. 18 do godz. 6 rano następnego dnia słyszały strzały w okolicach ulicy Korczaka w Busku-Zdroju oraz w centrum, gdzie mieści się kantor, a także widziały tam osoby, które zachowywały się podejrzanie, czy też samochody, które wzbudziły podejrzenia” – brzmi komunikat rzecznika prasowego policji.
Nikt się nie zgłasza. Szkoda. Gdyby buskim policjantom udało się wytypować podejrzanych przed sylwestrem, może byłyby jakieś premie. A nie będzie.
Tyle dobrego, że podobny napad się nie powtórzył. Rada miejska się uspokoiła, bogaci obywatele miasta przestali siać panikę, prasa też straciła zainteresowanie tematem. W kraju i na świecie dzieje się wiele innych, ciekawych rzeczy. Na Ukrainie wybucha pomarańczowa rewolucja, w Tajlandię uderza tsunami stulecia, trzech polskich żołnierzy ginie w Iraku jednego dnia, dziennikarz Bronisław Wildstein ujawnia wyniesioną z IPN listę agentów, umiera papież Jan Paweł II. Akta nierozwiązanej sprawy morderstwa przy Korczaka wędrują w maju do Kielc na biurko komisarza Henryka Halińskiego. Przełożeni z Komendy Wojewódzkiej uznają, że jeżeli on sobie z tym nie poradzi, to już nikt”.
„Prosi Mrugałową o dowód osobisty”
– Jest pani podejrzana o udział w dokonaniu zabójstwa Krzysztofa Mrugały.
Gdy 16 lutego 2006 roku komisarz Haliński wypowiada te słowa, dochodzi czwarta po południu. Policjant przyjechał do Buska nieoznakowanym samochodem, który po drodze z Kielc zdążył się już zachlapać błotem po sam dach. Od dwóch dni w całym regionie trwa brzydka odwilż bez słońca. Kupy mokrego śniegu zalegające buski plac Zwycięstwa są przybrudzone sadzą z kominów i żółte od psich siuśków. Dorota przez zaciągnięte mgłą okno w Lotosie zauważyła oficera już w chwili, gdy ten parkował wóz kilka metrów od głównego wejścia – na zakazie postoju. Wszedł przez szklane drzwi, minął wewnętrzne wejście do delikatesów, a teraz staje przy maleńkim kontuarze kantoru i nie podnosząc głosu, prosi Mrugałową o dowód osobisty. Następnie wygłasza formułkę:
– Zatrzymanie jest konieczne, ponieważ istnieje uzasadniona obawa, że jako podejrzana będzie się pani ukrywała i nakłaniała świadków do składania fałszywych zeznań.
Dorocie drżą ręce, lecz nie próbuje protestować”.